Jakiś czas temu na lokalnej grupie jeździeckiej padło pytanie, czy ktoś chciałby podjąć się uszycia pluszowych koników - portretów. Zgłosiłam się, bo czemu nie.
I choć osoba pytająca już kogoś znalazła, napisała do mnie moja instruktorka. Tak powstał miniaturowy prototyp leżącego konika.
Potem wzięłam się za właściwe zamówienie, czyli portrety dwóch klaczy. Na żywo uwielbiam gniadą Wiwi, żywszego temperamentu Siwej trochę się boję 😅
Koniki się spodobały.
I to w zasadzie tyle z moich rękodzielniczych osiągnięć.
***
Od ostatniego posta sporo się działo.
Najpierw ukończyłam bezsensowne praktyki (ginekologia), na których byłam średnio 40 minut dziennie. Nie zobaczyłam nic ciekawego, poza cięciem cesarskim, które za drugim razem jest mniej wzniosłe, a bardziej obrzydliwe. Nie, żebym sama nie wolała takiej opcji wobec kilkunastogodzinnej męczarni, ale no... to ręczne rozrywanie ściany brzucha nieco mnie osłabia.
Potem odliczałam dni do zabiegu, choć mało inwazyjnego, to jednak stresującego. Jak widać przeżyłam.
Kilka dni później miałam jechać na Live Show w Warszawie, ale nie miałam na to ani siły ("oszczędzający tryb życia to ja wiodę na codzień" - myślałam, patrząc na zalecenia, ale okazało się, że się przeliczyłam), ani "fazy" na modele.
Zamiast tego wybrałam się na wycieczkę do Kozienic, na zawody skokowe. Widok mojej starej stajni, placu na którym wyjeździłam niezliczone godziny, oraz zawodników skaczących 130-140cm przeszkody, jakby to były cavaletti - to był motywacyjny kopniak.
Życie toczyło się jako-tako do końcówki lipca. Wtedy moje starsze, nerkowe, świnkowe dziecko zaczęło mieć problemy z jedzeniem.
Już na początku roku jej zdrowie zaczęło się pogarszać i stało się dla mnie jasne, że w najbliższe święta nikt nie przemówi do mnie świńskim głosem, jednak nie spodziwałam się takiego obrotu sprawy. Cholerne, przerastające zęby (z którymi nigdy, przez te wszystkie lata nie było problemów!) skróciły ostrożne optymistyczne prognozy z miesięcy do dni. W takim stanie jakiekolwiek znieczulenie celem korekty było właściwie jednoznaczne z rezultatem tej ostatniej, natrudniejszej decyzji, którą musiałam podjąć.
Drugi prosiaczek znalazł dom u mojego dobrego kolegi, równie zakręconego na punkcie tych kudłatych ziemniaków jak ja, więc jestem o nią spokojna, choć jej także mi brakuje. Ale kolejnych odejść bym nie przeżyła.
W tym samym okresie robiłam kolejne praktyki (z pediatrii), na których działo się więcej, niż na ginekologii, ale ja skupiałam się tylko na tym, żeby nie wybuchnąć płaczem i do reszty nie przestraszyć małych pacjentów. No cóż.
Kilka dni temu pojachałam do stajni i to był pierwszy raz, gdy poczułam się całkiem spoko. Mój M. mówi, że nigdy nie widzi mnie takiej szczęśliwej jak wtedy, gdy jestem przy koniach.
Przede wszystkim bardzo mi przykro z powodu świnki, ale teraz już nic jej nie dolega, z pewnością ma się dobrze w prosiaczkowym raju! Fajnie, że ciągle jeździsz i masz ambicje na więcej, tylko pamiętaj, nie daj się im zjeść. Mnie też opuściła faza na modele. Co do pluszaków, to są cudowne! Aż by się chciało taką Mistikę w swoim domu :D Trochę się naczekałam na wpis, ale w końcu jest. Pozdrawiam i mam nadzieję, że niebawem znów coś dodasz :)
OdpowiedzUsuńDziękuję! Staram się jakoś "iść dalej" z tym wszystkim, słowa wsparcia i skupienie się na czymś zdecydowanie pomagają. Pozdrawiam cieplutko!
Usuń