Konie małe i duże.


 

Poświąteczne dni minęły prędko i z nożem na gardle - nożem w postaci terminu oddania pracy z koła naukowego i nauczenia się na zaliczenie z kolejnego bloku (żegnaj, reumatologio). Zaliczenie poszło wyśmienicie, praca prawdopodobnie gorzej, ale dopóki nie dostanę maila zwrotnego zawierającego solidny opieprz, to odpoczywam.

 

Na przykład już jakiś czas temu, a ostatnio w piątek odpoczywałam tak:

Bardzo, bardzo chciałam wrócić w siodło od dłuższego czasu, ale jakoś tak nie wychodziło: a to trzeba było jechać do domu, a to sesja, a to zajęcia codziennie rozrzucone od 8 do 20, a to nie wiem gdzie, a to mam lenia czy inne rzeczy na głowie. To zupełnie nielogiczne, tak znajdować wymówki przed czymś czego się chce, ale cóż - niezbadane są kręte ścieżki synaps mózgu człowieczego.

Trochę obawiałam się, że nie znajdę sobie odpowiedniego miejsca. Nie chciałam szkółki wypełnionej dzieciakami i umęczonymi końmi. Z drugiej strony w towarzystwie dorosłych właścicieli koni zapewne stresowałabym się jeszcze bardziej, zwłaszcza że wyglądam jakbym jeszcze dowodu nie miała, a i pewności siebie brak mi kompletnie.

Odkłądając te wszystkie zmartwienia na bok, po prostu zadzwoniłam i umówiłam się na jazdę u pewnej pani na jej prywatnym koniu. To był strzał w dziesiątkę i swego rodzaju przełom. 

Choć za jazdę płacę poza gotówką także krwią, potem i zakwasami (wszystko to dosłownie), to nie pamiętam kiedy ostatnio byłam taka szczęśliwa. 


Jedyne, co mnie kompletnie zbiło z tropu, to poziom tego konia w porównaniu do jakiegokolwiek innego kopytnego (i mnie samej). To jak porównać dowolną górkę na Lubelszczyźnie do Kilimandżaro. Zważywszy na zdany BOJ i ogrom ujęć podobnych do tych poniżej, można pomyśleć że jeżdżę jako-tako. Przynajmniej na szkółkowych koniach dla rekreantów. Tymczasem okazuje się, że dosiadając super wyszkolonego konia cofam się do etapu worka ziemniaków i nie potrafię nawet zrobić poprawnego przejścia w dół. Z kłusa. Bo wodze to ja sobie mogę... trzymać, a muszę zadziałać zwiększeniem napięcia mięśni brzucha. Co za czary?!

 

Z tematów rękodzielniczych, uszyłam ostatnio kolejnego hobby horse'a. Jest to rudy kasztanek w rozmiarze A3, z cieniowaniem i realistycznymi chrapkami. Po raz kolejny do usztywnienia materiału użyłam flizeliny i kolejny raz zadawałam sobie pytanie, czemu nie spróbowałam tego wcześniej. Sztywniejszy materiał szyje się o niebo prościej niż oklapły polarek. Uszy są dodatkowo usztywnione tekturką. Jestem całkiem zadowolona.










 

Poza tym wpadło mi zamówienie na napierśniki w skali LB, w liczbie czterech sztuk, oraz wytoki. Prosta sprawa i fajna odskocznia, szkoda że klient nie spieszy się z zapłatą. Nie, żebym się tego nie spodziewała, bo osobę kojarzę, ale nie denerwuje mnie to jakoś wybitnie. W razie czego po prostu te napierśniki sprzedam komuś innemu albo sobie zostawię.



Z innych nowości - przyjechała do mnie klacz arabska firmy Mojo, custom spod pędzla jk_repaints (nazwa na instagramie). Wcześniejsze prace tej artystki podobały mi się w stopniu umiarkowanym, jedne mniej, inne bardziej, ale ten mały gumiak wpadł mi w oko. Jako, że mój własny custom na tym moldzie skończył zmyty i smutny, postanowiłam zastąpić go oryginalną Alaską.

Klacz została przemalowana na maść kasztanowatą ze wzorem rabicano, jeśli się nie mylę. Choć paski na boku nasuwają na myśl "reverse brindle"..? Niemniej jednak zdjęcia arabów rabicano często przedstawiają konie z siwymi włoskami na linii żeber, przyjmijmy więc po prostu ten wzór. W każdym razie model jest jedyny w swoim rodzaju i pięknie się prezentuje. I ma dorobione żyłki! Popatrzcie tylko na żyłki!











Tu porównanie wielkości z klaczą arabską z firmy WIA (która, swoją drogą, została kupiona od tej samej osoby). Mojo jest zdecydowanie mniejsza.




 

Drugim modelem w skali LB, który zasilił moje stadko jest ogier shire z firmy papo. Nie wydaje mi się, by te francuskie ulepki miały rzeszę fanów, ale moim zdaniem konie zimnokrwiste z tej firmy prezentują się całkiem przyzwoicie. Karus wpadł mi w oko już dawno temu. Nie bardzo jestem w stanie rozgryźć chód (dziwaczny galop?), a malowanie ma pewne niedociągnięcia, jak chociażby ciemne kopyta przy występowaniu odmian. Lekki tuning papiaczka to mój plan na jakiś luźny wieczór.







Porównanie z ogerem hanowerskim schleich. Shire nie jest gigantem.



I tyle byłoby na razie z kwestii modelarskich. Trzy modele pojechały na malowanie, ja mam w zanadrzu kolejne trzy, ale nie zwiastuję im szybkiego uzyskania nowej skórki. Jakoś tak - szkoda mi trochę czasu na głaskanie pędzlem po raz pięćsetny tego samego miejsca. Mam jeszcze zapas minky, więc nowe hobby horses zapewne są kwestią czasu. Teraz dużo bardziej interesują mnie żywe konie :D.

***

Pożegnalne świnki. Trzymajcie kciuki, żeby w końcu udało nam się ogarnąć te nieszczęsne nerki.



 ***

Tyle na dzisiaj.

Miłego dnia!


Komentarze

  1. Moja dusza ujeżdżeniowca skrycie się cieszy, że jednak nie takie proste te konie profesory c; Jeździłam kiedyś na klaczy, która niegdyś była czołowym koniem mojej instruktorki. Koń klasy CC, robił elementy CS, dawniej trenowany przez naprawdę wielkie nazwiska. I koń ze mną nie wytrzymał, bo jego się jeździło dosiadem, a nie rękami c'x Kobyła 180 i parę miała, jak się ze mną zabrała to zrobiłyśmy parę ładnych kółek dzikim galopem. Niczego nigdy się tak szybko nie nauczyłam, jak zatrzymywania konia łydkami cx
    Zestaw mnie urzekł, ten wytok i napierśnik wyglądają cudnie, aż mnie kusi, żeby samodzielnie jakieś sklecić c;

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz