Miej serce i patrzaj w serce - czy tak się da? Praktyki po III roku lekarskiego.

 

 person writing on white paper

Trochę suchych faktów.

Po trzecim roku czekała nas 4-tygodniowa praktyka na internie (120h), obejmująca to co zwykle: kręcenie się za lekarzami, wykonywanie procedur medycznych, znajomość zasad funkcjonowania oddziału, i tak dalej, i tym podobne. A raczej w teorii powinna być to Klinika lub Oddział Chorób Wewnętrznych. Studentów na umlubie jest sporo, a miejsca na tymże oddziale mało. Z tego powodu studenci, którzy chcieli załatwiać praktyki przez uczelnię, mieli do wyboru także kilka innych oddziałów, m.in. kardiologię, nefrologię, pulmonologię, gastroenterologię... ilość miejsc na poszczególne oddziały w określonym terminie była ograniczona. Ja zdecydowałam się na kardiologię, ponieważ:

a) miałam nadzieję na zaznajomienie się z jak największą ilością tych fajnych szlaczków (EKG),

b) mało kto prędzej czy później nie zostaje pacjentem kardiologicznym, więc należałoby się dobrze orientować w lekach itp.

oraz najważniejsze ;)

c) oddział znajdował się tuż przy wejściu, co minimalizowało ryzyko zgubienia się w pełnym tajemniczych przejść szpitalu, krążenia w nim aż do śmierci i zostania czymś w rodzaju ducha w Hogwarcie.

Dodatkową zaletą był fakt, że uczelniane praktyki są darmowe - ostatnio rozpanoszył się zwyczaj płatnych praktyk. Oczywiście, to student ma płacić szpitalowi za to, że łaskawie go przyjmie na praktykę. Tak stało się także w mikro-szpitalu w mojej miescowości, która nie jest nawet miastem powiatowym, więc uznałam to za słaby żart i zostałam w Lublinie.

 red and yellow bird figurine

Oczekiwania vs. rzeczywistość

Kardiologia jest duża i dzieli się na kilka oddziałów, w sensie: oddziałów, które wszystkie stanowią jakiś rodzaj kardiologii, ale są jednak oddzielnymi jednostkami. Dla ułatwienia sobie pisania, a Wam ogarnięcia tego mętlika będę mówić o "obszarach".

Pierwszego dnia byłam przerażona. Na praktyki przyszło na oko ze 20 osób, w tym większość wybitnie mało zainteresowana tematem, czekających łaskawie na stołeczkach, aż jakiś lekarz rozwinie przed nimi czerwony dywan i zaprosi na oddział ;)

Wybaczcie ten sarkazm - postaram na razie skupić się na faktach. Po lekkich przepychankach słownych ("Ale po co chcecie go [lekarza odpowiedzialnego za praktyki] szukać? Ja to bym poszedł do domu") lekarz wskazany w sekretariacie jako odpowiedzialny za praktyki, został upolowany w budynku obok, w przychodni. Przykazał nam podzielenie się na kilkuosobowe grupy i rozproszenie się po czterech obszarach, którymi mieliśmy zamieniać się po każdym tygodniu.

Obszary te obejmowały:

1. OIOK (Oddział Intensywnej Opieki Kardiologicznej) - tutaj odbywały się planowe kardiowersje, tu zwożono pacjentów po zawale.

2. Elektrokardiologia - wszelkiej maści zabiegi związane z rozrusznikami, badania elektrofizjologiczne i ablacje.

4. Hemodynamika - w centrum zainteresowania przepływ krwi w naczyniach wieńcowych (koronarografie), ale nie tylko.

5. "Ogólny" - tu strzelam lekkiego facepalma, bo dopiero ostatniego dnia odkryłam istnienie rehabilitacji kardiologicznej na innym piętrze, i chyba chodziło właśnie o to, a nie o sale przylegające do hemodynamiki... no cóż. Bywam roztrzepana.

Czy to nie brzmi ciekawie? Dla mnie serce zawsze było trudne do ogarnięcia - na niższych latach anatomia i fizjologia "na sucho" z podręcznika to był dla mnie kosmos. Na 3 roku działo się prywatnie tyle rzeczy, że przyznam ze wstydem, z zajęć nieszczególnie skorzystałam - zresztą i tak niezbyt wiele zobaczyliśmy. Postanowiłam więc przygotować się najlepiej jak mogę i wycisnąć te 4 tygodnie jak cytrynę. Przerobiłam kilkugodzinny kurs podstaw EKG z Brodatej Medycyny (klik). Założyłam konto na MP, żeby móc czytać bez ograniczeń o zabiegach kardiologicznych.

Słowem, jarałam się jak pochodnia nasączona benzyną. Tymczasem znakomita większość moich towarzyszy liczyła na podpis bez konieczności pojawiania się w szpitalu. 

 person in green shirt wearing white mask

Day by day 

Pierwszego dnia niemal siłą zaciągnęłam moją "grupkę" na oddział. Jedna osoba zniknęła po kilku minutach, idąc do "swojego lekarza", cokolwiek miało to znaczyć. Reszta średnio co 5 minut proponowała odwrót i czmychnięcie do domu. Właściwie "czmychnięcie" nie jest tutaj najbardziej odpowiednim słowem, gdyż lekarze, zaszczyciwszy nas jednym spojrzeniem, kompletnie ignorowali naszą obecność. Przyznam ze wstydem, że moje pokłady asertywności zostały wyczerpane tamtego ranka i poszłam razem ze stadem, które radośnie trajkotało o tym, że nikt nas tam nie chce i nie trzeba przychodzić...

Po powrocie do domu zastanawiałam się, co zrobić. Faktycznie, nikt w najmniejszym stopniu nie przejmował się naszą obecnością lub jej brakiem.  Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie zrobiła na przekór. Następnego ranka, całkiem dobrze udając pewność siebie, wkroczyłam do gabinetu i radośnie oznajmiłam, że przyszłam na praktyki :P Miły stażysta wskazał mi lekarza, do którego najlepiej byłoby się przyczepić, i tak też zrobiłam. 

Finalnie, w ciągu pierwszego tygodnia wykonałam kilka kardiowersji elektrycznych (za pierwszym razem bałam się okrutnie, że zabiję pacjenta, siebie i wszystkich dookoła), pobierałam krew z portu tętniczego, rozmiawiałam ze sporą ilością pacjentów, zakumplowałam się ze studentami z innych lat i kierunków, a także odbyłam ciekawą rozmowę z panem pielęgniarzem na temat higieny w medycynie weterynaryjnej, na przykładzie terenowej kastracji ogierów :P

Zrezygnowałam całkowicie z prób zachęcenia towarzyszy z grupki do przychodzenia. Czasem pojawiała się jeszcze jedna osoba, niemniej większość czasu byłam jedyną studentką w danym obszarze. Byłam wszędzie i wciskałam się na każde możliwe badania i zabiegi. 

Wszczepienie stymulatora serca? Już jestem w sterylnym fartuchu i ołowianej sukience.

Czy chcę wyciągnąć dren, zdjąwszy uprzednio szwy bez podcinania pacjentowi gardła? Chętnie!

Kilkanaście badań echokardiograficznych pod rząd? Absolutnie, nie jestem znudzona.

Koronarografia? Poproszę.

Ablacja? Nie tylko popatrzę, ale zadam również milion pytań o te dziwne szlaczki i guziczki na monitorze.

Uzupełnianie opisów w karcie chorego na podstawie wywiadu i badania fizykalnego?  Nie miałam zaszczytu robić tego całkowicie sama wcześniej ;) i prawopodobnie napiszę głupoty, ale na drugi raz już będę wiedzieć.

Ukoronowanie (he, he) praktyk nastąpiło jednego z ostatnich dni, na hemodynamice. Oczywiście, gdy pozwolono mi wejść na salę zabiegową (a stado studenciaków liczących na wcześniejszy podpis siedziało na korytarzu), jak zwykle zadowolona, stanęłam w fizelinie i ołowiu w miejscu, z którego dobrze widziałam, ale nie przeszkadzałam. 

I doktor zapytał jaki noszę rozmiar rękawiczek.

I podawałam znieczulenie! Musiałam wymacać tętnicę, jej przebieg, żeby nie uszkodzić naczynia, ale trafić w miarę blisko. I to trafić igłą w pacjenta, a nie we własną rękę. Udało się!  

Z wrażenia pod koniec zabiegu ledwo stałam na nogach i mimo najszczerszych chęci nie pojawiłam się na kolejnej koro xD 

Dygresja: wszystko jest dobrze, dopóki nie przypomnę sobie, że pacjent mimo znieczulenia miejscowego czuje nieprzyjemne manewry - wtedy wymiękam i robi mi się wręcz słabo za tego pacjenta. Czy to przy nakłuciach, czy to przy wydłubywaniu z klatki stymulatora do wymiany... czy można jednoczeście mieć serce i grzebać w innym sercu? No cóż. Podobno nie ma takiego bólu u pacjenta, którego nie mógłby znieść operator. Ja wiem. Czasem trzeba zrobić coś nieprzyjemnego żeby pomóc. Ma ktoś pomysł, jak poprzestawiać sobie w synapsach, żeby nie przeżywały tak strasznie tej konieczności?

a group of pills sitting on top of a table

Kilka myśli na koniec.

Wiecie, to powinno być oczywiste. W sensie robienie takich rzeczy na studiach - nakłucia, badania, intubacje, czy cokolwiek innego. Badanie pacjentów na codzień, uzupełnianie dokumentacji (przecież to też robią lekarze!), wsłuchiwanie się w szmery do skutku, a nie przez 5 sekund, bo czeka jeszcze kilka studenciaków, a pacjent powinien być 10 minut temu w innym miejscu. Jest mi niezmiernie przykro, że zajęcia czy praktyki są często olewane. 

Przez kogo? Tak naprawdę przez wszystkich. Poza paniami z dziekanatu, które według legend wydzwaniają na oddziały i proszą studentów do telefonu ;) 

Lekarze. Podobno na innych oddziałach robiono listy obecności i trzymano studentów co do minuty. Nie wiem ile w tym prawdy, bo na kardio personel też miał być surowy i rygorystyczny. Tymczasem nikt, absolutnie nikt nie zapytał nas o nazwiska, nikt nie robił listy, nie burczał, że kogoś nie ma. Osobiście dostrzegam przynajmniej dwa czynniki tego stanu rzeczy.

Po pierwsze ci ludzie są w pracy. Mają robotę do wykonania, pacjentów do przyjęcia. Studenci to problem - coś wypadałoby im pokazać, powiedzieć. To zajmuje cenny czas. I ja to rozumiem! Wiadomo, że jeśli pacjent pilnie potrzebuje pomocy, to nie czas na pogadanki i dawanie studentom igły, żeby "spróbowali pobrać gazówkę". Ale nawet na SORze są godziny, gdy na korytarzu pustki. Może poza nagrabianiem papierologii możnaby podzielić się okruchem wiedzy..? Please?

Drugim powodem może być postawa studentów - tu dochodzimy do sedna...

Moim zdaniem odgrywa to nawet większą rolę niż wieczny brak czasu - sporo lekarzy których spotkałam, choćby w biegu na sąsiedni oddział tłumaczyło mi, co będą robić i po co...  bo wiecie, mnie to obchodziło!

Naprawdę, naprawdę krew mnie zalewa, gdy widzę co niektóre jednostki z mojego kierunku sobą reprezentują. 

Czy chcemy iść wcześniej do domu? TAK, już teraz!

Czy chcemy zobaczyć jeszcze jedno badanie? Eee, już raz widzieliśmy, nie ma sensu.

A może ktoś chce wykonać jaką procedurę? *cykanie świerszczy*

Że niby mamy sami iść na oddział? A to lekarz po nas nie przyjdzie? To nie jemu powinno zależeć na tym?!

Nikt nie kazał nam wprost, jak krowie na rowie gdzieś iść i na coś popatrzeć? Siedźmy na korytarzu i scrollujmy internet.

Propozycja poćwiczenia badania usg na sobie nawzajem, w ciasnym, ciemnym gabinecie? No wiecie, lepiej iść na jakiś kurs organizowany przez sławną med instagramerkę, to chociaż można się będzie fotką pochwalić.

Dobra, wystarczy ;) prawdopodobnie brzmię jak zadzierająca nosa, nadgorliwa kujonica. Nic bardziej mylnego. Z jednej strony absolutnie nie powinno mnie to obchodzić. W sensie to, jakie ktoś ma podejście - mi zależy, fajnie. Ktoś inny ma wyj*bane, też fajnie. Ale, kurza stopka - medycyna to nie jest działka, w której możne komuś nie zależeć.

Weźmy takie wyplatanie koszyków. Jak mi będzie zależało, to się postaram, poznam różne rodzaje plecenia (splatania? splotów?) i zrobię jakiś ładny koszyczek. Jak zrobię to na odwal, to koszyczek będzie brzydki albo nie będzie przypominał koszyczka. Not a big deal.

Jak będę lekarzem rodzinnym, i będę zarąbiście dobrze ogarniać chociażby podstawowe badania, normy, interakcje, profilaktykę i tak dalej, to zwrócę uwagę na nietypowe wyniki, skieruje do specjalisty i uratuję komuś, powiedzmy, nerkę. A jak będę łajza, która zignoruje nieprawidłowe wyniki może nawet nie wiedząc, że coś jest nie tak, to pacjent nie trafi do specjalisty na czas i wyląduje na dializach. True story - wspominałam o tym we wpisie o przedmiotach na III roku.

Podsumowując - ja się boję lekarzy z mojego pokolenia.

***

Na pożegnanie, dla odmiany - Puszek okruszek, odpowywający w baseniku w nowej, większej chacie :D


Tyle na dzisiaj.

Miłego dnia!

 

 


 













 


Komentarze

  1. Zawsze byłam przekonana, że na medycynę idą w miarę ogarnięte osoby, zdające sobie sprawę z powagi zawodu, który planują wykonywać. Wiadomo młodość jest głupia, ale nie przypuszczałam, że aż tak. Dobrze, że spotkałam cię w tych zakamarkach internetu, zapiszę sobie na przyszłość "lekarz, który nie olewał zajęć". Poza koszmarnym podejściem uczniów, muszę przyznać, że sama "praca" brzmi bardzo interesująco, co ważniejsze, sprawozdanie brzmi, jak napisane przez studenta pełnego zapału i chęci. Mam nadzieję, że pozostanie tak do końca!
    Dumna koleżanka z internetu przesyła uściski :>

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też tak myślałam. Mam wrażenie, że na weterynarii studenci byli poważniejsi, poza nielicznymi przypadkami zmuszonych do studiowania przez rodziców.
      Bardzo dziękuję za miłe słowa! Jak już skończę te studia, to masz zaklepane wejście bez kolejki :D

      Usuń

Prześlij komentarz