Done is better than perfect. Zrobione jest lepsze niż idealne. Jedno z wielu motywacyjnych hasełek, które dostaje +100 do siły przebicia, jeśli jest napisane taką dziwną, pełną zawijasów czcionką. Tylko czy warto się tą zasadą zawsze i wszędzie kierować?
Jako że to blog o plastiku, zacznijmy od plastiku. Poniżej przedstawiam Wam dwa rzędy w skali Little Bits. Różnią się one diametralnie, mimo że ciemnobrązowy rząd na karusie wcale nie był wykonany X lat temu, a w tym roku. Czarny natomiast skończyłam wczoraj.
(Zaczęłam pisać ten post miesiąc temu, ale mniejsza o to).
Różnica polega na tym, że brązowy miał być jak najszybciej done, a czarny - bardziej perfect (nie jest, ale o tym za moment).
I tak ogłowie na karusie zasłania mu widok przez paski z grubej, nieobrobionej skóry, popręg składa się z prostego paska ze sprzączkami, a szlufka na końcówkę puślisk nie istnieje, bo łatwiej jest zrobić nacięcie w tybince. Panele stykają się ze sobą i nie są porządnie obite skórą, brakuje także kółeczek do przypięcia jakichkolwiek patentów do siodła. Taka prowizorka.
Z kolei czarny komplet ma cieńsze paski i mniejsze sprzączki przy ogłowiu i porządny, podbity futerkiem popręg z fartuchem i kółeczkami. Zresztą kółeczek jest więcej, aby można było podpiąć podogonie czy inne napierśniki. Puśliska mają dziurki i sprzączki z bolcem, a ich końcówki można zabezpieczyć szlufkami. Obecne są nawet tak znienawidzone przeze mnie elementy, jak poduszki kolanowe i poduszki podbicia.
To nie jest jakiś mega wysoki poziom, nie. Ale mam poczucie, że zrobiłam ten komplet najlepiej, jak potrafię na ten moment. Na moje możliwości teraz jest perfect. A ten brązowy - tylko done, bo mogłam bardziej się do niego przyłożyć.
Swoją drogą, pisałam kiedyś na podobny temat w tym wpisie - klik - dziś jednak chciałabym wyjść z rozkminkami poza modele.
Done is better than perfect - true or false?
Perfekcjonizm. Z pewnością każdy z nas o nim słyszał, wiele osób się do grona perfekcjonistów zalicza. Wszystko musi być zrobione idealnie, bo szkoda marnować energię na coś, co i tak nas nie zadowoli. A może boimy się porażki do tego stopnia, że nawet nie próbujemy czegoś zrobić, czegoś osiągnąć? (Nie ściągnęłam tych sugestii z sufitu, a z książki Nawyk samodyscypliny Neila Fiore. Obiecuję, że wspomnę o niej w następnym odcinku polecajek 😉)
Wydaje mi się, że jest to poniekąd uzasadnione podejście. Skoro projekt X i tak zajmuje nam trzy dni w wersji "na odwal", a na dopracowanie szczegółów możemy poświecić jeszcze pół kolejnego dnia - czym to jest wobec wieczności? Czy nie lepiej posiedzieć nad czymś chwilę dłużej i być naprawdę zadowolonym z efektów? Taki banalny przykład - przyszywanie uszka czy grzywy do maskotki 😉 wbrew pozorom, porządne i gęste (?) przyszycie jakiejś części nie zajmuje tak wiele czasu, jak mogłoby się wydawać, a można spokojnie potem na pluszaku spać bez obaw, że zaaspirujemy wypełnienie z rozprutej maskotki.
Albo takie podawanie leków. Załóżmy, że masz podać syrop - podasz go doustnie czy... dożylnie? W wielu wypadkach jakiekolwiek (done!) podanie leku będzie miało tragiczne skutki. Możecie o tym poczytać tutaj - klik. Osobiście wolałabym syropek podany perfekcyjnie doustnie.
Weterynaria. Choć całym serduszkiem kocham wet światek, zdarzają się w nim (jak wszędzie, zresztą) czarne owce, których działania nie można nazwać pracą, a chałturą. Pamiętam takiego jednego psa. Psa z cholernie rozległym guzem, spokojnie widocznym bez okularów. Trafił do psokota (czyli lekarza weterynarii specjalizującego się w leczeniu psów i kotów) w stanie tragicznym i tragiczny był jego finał. Wiecie co było w tym ironicznego? Właściciel był w z nim wcześniej u lekarza, ale takiego od bydła. A ten założył, że skoro pies się gorzej czuje, to pewnie choroba odkleszczowa... jakimś dziwnym trafem terapia przeciwpasożytnicza na nowotwór nie zadziałała.
W tych kwestiach wolelibyśmy być leczeni perfect, co nie? Ze złamana nóżką idziemy do ortopedy, a nie do jakiegokolwiek lekarza, laryngologa powiedzmy. Ze świnkami morskimi do specjalisty od zwierząt egzotycznych, a nie najbliższego psokota. Po co tracić czas na coś , co będzie robione po łebkach i i tak ostatecznie ratowane (niekoniecznie uratowane) przez specjalistę?
Z drugiej strony - są takie dni, kiedy po postu nie ma się siły ani ochoty na nic. Wtedy jakiekolwiek ogarnięcie się/życia/zlewu w kuchni jest sukcesem, niekoniecznie wymagającym bycia perfekcyjnym, prawda?
Przechodząc do mniej filozoficznych konkretów - takie prezentacje na studiach. Jeśli mam zrobić zadanie na odwal (done) wiedząc, że asystent nie robi problemów i zalicza każdemu, kto zrobi cokolwiek, a moi koledzy i tak nie słuchają mnie po drugiej stronie ekranu (trzymajcie kciuki, żeby i w tym roku seminaria były zdalnie!), a ja nie poświęcę zbyt dużo czasu - wchodzę w to!
Mogłabym pochylić się nad prezentacją dłużej, rysować wykresy na paintcie, wklejać (z duszą na ramieniu, bo teoretycznie jesteśmy poważnymi dorosłymi na poważnych studiach) zabawne obrazki ułatwiające skojarzenie nazw czy procesów i dostać wyższą ocenę (perfect), ale...
Ale w tym przypadku "done is definitely better than perfect" moim zdaniem.
Będąc jeszcze w klimatach uniwersyteckich - bazy. Bez baz trudno przeżyć niezależnie od kierunku (dla tych młodych szczęśliwych osób, które jeszcze nie posmakowały studenckiego życia i znają gorzkiego smaku sesji: bazy to zbiory pytań z egzaminów, zapamiętanych i spisanych przez pokolenia studentów. Najcenniejsze są te z opracowanymi odpowiedziami i sięgające kilka lat wstecz).
Osobiście nie miałabym odwagi iść na egzamin nie przejrzawszy wszystkich dostępnych baz. Bo cóż mi z tego, że nauczę się perfect pytań do jedenastej strony, jeżeli trafią się pytania z pięćdziesiątej? Czy nie lepiej byłoby choć powierzchownie kojarzyć całość? Choćby za zasadzie "coś tam z glukozą - sorbitol"?
Jak już jesteśmy przy glukozie - a co gdy jej poziom stanie się tak niski, że aż niemierzalny? Czy wtedy jest czas na wyznaczenie idealnego miejsca do wykonania iniekcji domięśniowej z glukagonu? Przecież można go podać niejako bardziej "byle jak", podskórnie - byle podać i pomóc. (Znalazłam informację, że można podać też dożylnie - oczywiście nie szukamy żyły, ale miło mieć świadomość, że nawet jeżeli przez przypadek tam podamy, to nie dobijemy, prawda?)
Albo na przykład takie czopki na wypadek padaczki u psa. Nie trzeba być lekarzem, żeby je podać...
Przykłady mogłabym mnożyć. Podsumowując: czy zrobione jest lepsze niż idealne?
Zależy kiedy :P
Można oszaleć z wystrzelonymi w kosmos oczekiwaniami, ale wiecznie zadowalać się bylejakością, podkopując przez to poczucie własnej wartości? No nie wiem.
Ja rzekłabym: zrobione jest lepsze od niezrobionego, ale dobrze/perfekcyjnie zrobione jest lepsze od zrobionego na odwal. Zakładając że coś musimy robić, bo pewnych rzeczy lepiej jednak nie robić, wiadomo.
A Ty jak sądzisz?
















Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńSłowo klucz - prawie. Dziękuję za komentarz i miłe słowa, pozdrawiam :D
UsuńŚliczne te rzędy!
OdpowiedzUsuńDziękuję!
UsuńKurczę zaczęłam pisać komentarz, ale wyszedł tak skomplikowany, że jednak go usunęłam. Ja do każdej rzeczy podchodzę inaczej, jeśli mi na czymś zależy, wychodzi to z mojej własnej inicjatywy, robię to starannie, jeśli mam coś zaliczyć, po prostu to robię, tak żeby było dobrze. Nie na "odwal się", ale też nie przykładam do tego tyle uwagi. Uważam, że powinniśmy przemyśleć styl działania. Tak jak o leczeniu pisałaś, nie można lekceważyć poważnych zadań. To nie ruletka, a świadome wybory. Granica jest niewyraźna i sami musimy ją dokładnie nakreślić tak, aby działać w zgodzie ze sobą, ale też nie krzywdzić otoczenia i w sumie samych siebie również. Niektóre sytuacje wymagają staranności od każdego i człowiek musi to zrozumieć.
OdpowiedzUsuńJak to mówi dzisiejsza młodzież, +1.
Usuń