Zdziwieni? Ja też.
Odgarniam pajęczyny i zapraszam na podsumowanie roku.
Początek roku był całkiem miły i spokojny. Jeździłam, odwiedziłam siostrę w Krakowie, zaliczyłam moją pierwszą potwierdzoną grypę.
W tym czasie odbywałam też praktyki z anestezjologii, które wspominam miło i z sentymentem (bo to moje ostatnie). Zaliczyłam coroczne Zoo Targi. Moja instruktorka przeprowadziła się do nowej stajni, która co prawda nie posiadała jakiś niesamowitych udogodnień dla ludzi, ale konie były zadowolone, więc ja też.
Wiosną założyłam ogródek na balkonie na poprawę humoru. Pojechałam także na Targi Roślin (szczerze - bez szału), a podsumowaniem botanicznej fazy był bieg na 5 km, w którym wzięły udział 2 osoby z mojej rodziny. Pogoda była paskudna, więc dodatkowo podziwiałam samozaparcie w tak bezcelowej utracie energii 😉
Szczególnie miło wspominam piękny majowy dzień, w którym wybraliśmy się do JuraParku w Bałtowie. Nie da się być za starym na dinusie! Poza figurami dinozaurów okrążyliśmy zwierzyniec jakieś trzy razy, zatrrzymując się przy każdym zwierzątku. Po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć na żywo kapibarę (niestety była tylko jedna, a przecież są stadne - mam nadzieję że to była chwilowa sytuacja).
Lato mijało wśród koni, a wizja LEK-u powoli zaczynała zakradać się w zakamarki umysłu tlącym niepokojem. Jednak zamiast siedzieć nad książkami, chodziłam na wolontariat na oddział paliatywny.
Ah, i przeprowadziłam akcję ratowania ptaszka ze złamanym skrzydełkiem i nóżką (Grzesia). Grzesio przenocował u mojego chłopaka, a następnie odbył stukilometrową podróż do wspaniałej Pani Ratującej Ptaszki.
W sierpniu dostałam propozycję zostania końską ciocią dla starszego wałacha wyłączonego z jazdy ze względu na kontuzję, a nieco samotnego z racji problemów właściciela. Kto mnie zna, ten wie że język mam szybszy od mózgu, więc natychmiast zobowiązałam się do opieki.
Proces poznawania się obfitował w potknięcia tudzież dręczenie mojej instruktorki milionem pytań o wszystko. W końcu pierwszy raz zajmowałam się koniem tak po prostu, a nie tylko ogarniałam przed i po pracy, a każde moje zawahanie sprytny rudzielec od razu wykorzystywał.
A z rzeczy medycznych - zadebiutowałam w usuwaniu bardzo licznych szwów w sposób bezbolesny dla pacjentów. Trwało to dwie godziny.
Końcem września podeszłam do LEK-u (Lekarskiego Egzaminu Końcowego) w sposób wybitnie lekkoduszny - w końcu głowę miałam zajętą dokształcaniem się w dziedzinie gnijących strzałek i odczulania na szczotkę do grzywy 😆
Ku mojemu zdziwieniu (niezbyt wielkiemu, co prawda) po wyjściu z budynku czekała ma mnie rodzina z balonami w kształcie minionków, a ku o wiele większemu zdziwieniu - egzamin zdałam.
Początek grudnia oznaczał urodziny siostry i zbiorowy nalot na Kraków, a także sesję egzaminacyjną nie tylko rozpoczynającą się dzień po powrocie z imprezowego wyjazdu, ale też zawierającą trzy egzaminy praktyczne OSCE (Obiektywny Ustrukturyzowany Egzamin Kliniczny - musiałam to wygooglować). O dziwo - jakoś poszło.
Późną jesienią skończyłam pracę nad ministajnią w skali traditional...
W okresie przedświątecznym zaopatrzyłam się w moją pierwszą "dorosłą", czyli sztuczną choinkę, i udekorowałam nieco moją plastikową kolekcję.
(Tak, to trzy stegozaury ze świątecznymi dzwoneczkami. Ten po lewej chyba nawet kolęduje.)
Święta, święta...
I po świętach. Gdybyście się zastanawiali, to mój siostrzeniec śpiący na selerze.
Aktualnie, jeśli chodzi o konie, moja instruktorka znowu się przeniosła, a jak zostałam z podopiecznym. Sporadycznie wsiadam na niego na kilka kółek stępa, do ambitniejszej jazdy straciłam ochotę. Choć muszę przyznać, że w nowej stajni jest więcej kotów, co oznacza, że będę tam przyjeżdżać.
I tym oto sposobem dobrnęliśmy do końca roku.
Wszystkiego dobrego! 🍾














Komentarze
Prześlij komentarz